— Jakto!... w kieszeni?...
— A tak.
I w rzeczy samej, Malicorne z figlarnym uśmiechem wyjął z kieszeni pismo, które Montalais porwała i chciwie zaczęła czytać.
W miarę jak czytała, twarz jej rozjaśniała się.
— Malicorne!... — zawołała po przeczytaniu — jesteś doprawdy zacnym chłopcem.
— Dlaczego, panienko?...
— Bo mogłeś sobie kazać za to zapłacić, a nie uczyniłeś tego.
I parsknęła śmiechem, sądząc, że zmiesza aplikanta.
Ale Malicorne mężnie odparł atak.
— Nie rozumiem — rzekł.
— Oświadczyłem ci moje uczucia — mówił dalej Malicorne — trzy razy odpowiedziałaś mi, że mnie nie kochasz; raz pocałowałaś mnie, śmiejąc się, i tego było mi dość.
— Dość?... — odrzekła dumna i zalotna Montalais tonem, w którym dawała się uczuć obrażona duma.
— Tak!... — odparł Malicorne.
— A!..
Ten wykrzyknik oznaczał tyle gniewu, ile młodzieniec spodziewał się wdzięczności.
Potrząsnął tylko głową.
— Słuchaj Montalais, — rzekł, nie troszcząc się o to, czy ta poufałość podobać się będzie jego kochance — nie mówmy więc o tem.
— Dlaczego?...
— Bo od roku, jak cię znam, dwadzieścia razy za drzwibyś mnie wypchnęła, gdybym ci się nie podobał.
— Doprawdy?... a za cóżbym pana miała za drzwi wypychać?...
— Bom często bywał niegrzecznym.
— O!... co to, to prawda.
— Zatem sama przyznajesz — rzekł Malicorne.
— Panie Malicorne!...
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.
— 73 —