Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T2.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.
—   74   —

— Nie gniewaj się, pani, bo jeżeli mnie oszczędzałaś to pewnie nie bez przyczyny.
— To pewnie nie dlatego, żebym pana kochała!... — zawołała Montalais.
— Zgoda. Powiem nawet, że w tej chwili może mnie nienawidzisz.
— W istocie, nie cierpię pana.
— I ja to samo.
— Mniejsza o to.
— Pani mnie uważasz za brutala i głupca, a ja widzę cię szkaradną, i złośnicą, co się zowie. W tej chwili wiem o tem, że wolałabyś oknem wyskoczyć, niż pozwolić mi pocałować koniec twojego paluszka; ja zaś wolałbym łeb skręcić z wieży, niż pozwolić ci, abyś się mnie dotknęła. Jednakże za pięć minut, będziesz mnie kochała, a ja będę szalał za tobą. O!... tak.
— Bardzo wątpię.
— A ja przysięgnę na to.
— Warjat z pana!...
— Zresztą ty mnie potrzebujesz, Auroro, a ja ciebie. Kiedy chcesz być wesołą, ja muszę cię rozśmieszać; kiedy chcę kochać, muszę patrzeć na ciebie. Zrobiłem ci miejsce damy honorowej, którego pragnęłaś, ty więc uczynisz dla mnie, czego ja zażądam.
— Ja?...
— Tak, ty, ale teraz, moja droga, bądź spokojna, bo oświadczam wyraźnie, że teraz nic złego od ciebie nie żądam... bądź więc spokojna.
— A!... Malicorne, przebrzydłym jesteś człowiekiem, chciałam ucieszyć się z miejsca, jakie dostałam, a ty mi zupełnie popsułeś humor.
— E!... niema nic straconego; będziesz się cieszyła, gdy pójdę.
— Zatem wychodź pan.
— Dobrze, ale wprzód dam pani jednę radę.
— Jaką?...
— Bądź pani wesoła, bo jesteś brzydką, kiedy się gniewasz.