Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.
—   127   —

skaw poszukać go i powiedzieć, że ten, na którego czeka, przybył.
Zdziwiony spowiednik spojrzał na chorego. Spowiedź tego rodzaju wydała mu się szczególną.
— Wykonaj mój rozkaz — rzekł rozkazującym tonem franciszkanin.
Jezuita, nie czując siły do oporu, powstał i wyszedł. Po wyjściu jezuity, franciszkanin wziął się znowu do papierów, które schował pod poduszkę krzesła.
— Baron Wostpur... o tak... dobry!.. — rzekł — dumny głupiec, ciasna głowa.
Zwinął papier i schował pod poduszkę. Pośpieszny chód dał się słyszeć na końcu korytarza!. Wszedł spowiednik, a za nim baron Wostpur, postępując ze wzniesioną głową, jakby chciał przebić sufit piórem od czapki.
Na widok franciszkanina o ponurem wejrzeniu i na widok skromnego pokoju, zapytał:
— Kto mnie wzywa?...
— Ja — odparł franciszkanin.
I, odwracając się do spowiednika, rozkazał:
— Dobry ojcze, zostaw nas samych na chwilę; kiedy ten pan wyjdzie, powrócisz.
Jezuita wyszedł i zapewne skorzystał z tego chwilowego wydalenia się z pokoju umierającego, aby zażądać od gospodarza niejakich objaśnień co do dziwnego pokutnika, który traktował księdza, jak lokaja.
Baron zbliżył się do łóżka i chciał mówić, lecz ręka franciszkanina nakazała mu milczenie.
— Czas jest drogi, pan przyjechałeś tutaj na konkurs, nieprawdaż?
— Tak, mój ojcze.
— Spodziewasz się, że będziesz obrany generałem?
— Spodziewam się.
— Wiesz, pod jakiemi warunkami można dojść do tego wysokiego stanowiska, tyle znaczącego w świecie?
— Kto jesteś, mój ojcze, że takie zadajesz mi pytania?