Wszyscy jedli kolacje w zamku, a po kolacji zajęli się przebraniem. O ósmej wieczorem zaczęto przybywać do księżnej.
Po uderzeniu godziny ósmej, weszła Jej Królewska Wysokość do wielkiego salonu z damami honorowemi i zastała wielu dworzan, czekających na nią od dziesięciu minut. Ale prawie w tej samej chwili, gdy kończyła przegląd, zapowiedziano księcia. Wszedł on w towarzystwie hrabiego de Guiche.
Pan de Guiche był dzisiaj tak przystojny, iż każdy zwracał nań uwagę — wyróżniały go pewna interesująca bladość, omdlenie w oczach, białość rąk, wychylających się z pod koronek i melancholijne usta.
Księżna patrzyła nań obojętnie, ale, jakkolwiek obojętne było jej spojrzenie, miły rumieniec wywołało na jej czoło. Księżna widziała hrabiego de Guiche tak pięknego i wytwornego, że gotowa była pocieszyć się nim po zdobyczy królewskiej, jaka się jej z rąk wymykała.
Książę, przybierając minę poważną, zbliżył się do żony.
— Księżno — rzekł, całując jej rękę — jest pewien nieszcęśliwy wygnaniec, którego poważam się polecić twoim względom. Pomnij, proszę cię, że jest to jeden z moich najlepszych przyjaciół i że sposób, w jaki go przyjmiesz, mocno mię obchodzi.
— Jaki wygnaniec?... — zapytała księżna, spoglądając wokoło siebie i nie zatrzymując oka na hrabi.