W dwie godziny potem, gdy powóz nadintendenta ruszył na rozkaz Aramisa, unosząc ich obydwóch do Fontainebleau pędem chmur, uchodzących przed ostatniem tchnieniem burzy. La Valliere siedziała w swoim pokoju, ubrana w skromny szlafroczek i kończyła kolację na małym marmurowym stoliku. Nagle drzwi się otworzyły i lokaj uprzedził ją, że pan Fouquet pragnie złożyć jej swoje uszanowanie. Kazała to sobie powtórzyć dwa razy; biedna dziewczyna znała pana Fouqueta z nazwiska tylko i nie mogła odgadnąć, co mogła mieć wspólnego z ministrem skarbu.
Jednak gdy pomyślała, że może jest przysłany od króla, a po rozmowie, którąśmy przytoczyli, było to prawdopodobne, rzuciła okiem w zwierciadło, przygładziła włosy i dała rozkaz, aby proszono pana Fouquet.
Fouquet wszedł z uszanowaniem do La Valliere, przedstawiając się z owym wdziękiem, który był właściwym mężczyznom owego wieku, a którego dziś nie pojmują nawet. La Valliere odpowiedziała na ceremonjalny ukłon Fouqueta ukłonem panienki, świeżo wyszłej z pensji i wskazała mu miejsce. Ale Fouquet, kłaniając się, rzekł:
— Nie wprzódy usiądę, aż pani przebaczysz.
— Ja?... — zapytała La Valliere.
— Tak, pani.
— Ja mam przebaczać?