Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.
—   217   —

— La Valliere — odrzekł — nie kocha nikogo, prócz króla i tylko króla będzie kochała.
— Cóż więc myślisz uczynić?
— Raczej zapytaj mnie, co byłbym uczynił?
— Najprzód nie byłbym, pozwolił wyjść temu człowiekowi.
— Tobiaszowi?
— Tak, Tobiaszowi; to zdrajca!
— O!
— Jestem tego pewny!... Trzeba było nie wypuszczać go, aż wyzna prawdę.
— Jeszcze czas.
— Jakto?
— Przywołaj go i badajmy.
— Dobrze.
— Ale sądzę, że to rzecz zbyteczna. Od dwudziestu lat służy mi, a nigdy nie zawiódł... jednakże — dodał Fouquet, uśmiechając się — to bardzo łatwa rzecz.
— Przywołaj go. Dziś zrana, zdaje mi się, widziałem go rozmawiającego z ludźmi Colberta.
— Ba! moi ludzie zawsze się mają z nimi na baczności.
— Powiadam ci, widziałem go i jego postać, której dawniej nie znałem; skoro tylko wszedł, sprawił na mnie nieprzyjemne wrażenie.
— Dlaczego nic nie mówiłeś, kiedy tu był?
— Ponieważ dopiero od minuty jasno rozglądam się w moich wspomnieniach.
— O! o! przestraszasz mnie — rzekł Fouquet.
I zadzwonił.
Wszedł lokaj.
— Tobiasza!... — rozkazał Fouquet — przywołać Tobiasza!
Lokaj zamknął za sobą drzwi.
— Zostawiasz mi zupełną wolność działania, wszak prawda?
— Mianuję cię w moje miejsce generalnym prokuratorem.
Czekano dziesięć minut, ale napróżno.
Fouquet zniecierpliwiony znowu zadzwonił.