— Słowo d‘Artagnana.
— Ho! ho!... — odrzekł Porthos. — To dlaczegóż mnie dotąd nie przedstawiono?
— Bądź spokojny, przyjdzie czas.
— Hm! hm!... — pomruknał Porthos.
D‘Artagnan udał, że tego nie zauważył i, zmieniając przedmiot rozmowy, rzekł:
— Ty jednak, jak mi się zdaje, przyjacielu, samotne zamieszkujesz miejsce.
— Zawsze lubiłem samotność. Mam skłonność do melancholii — odpowiedział Porthos z westchnieniem.
— To szczególniejsze, nigdy tego nie zauważyłem.
— Od tego czasu, jak się poświęcam naukom — rzekł Porthos, nieco zakłopotany.
— Ale prace umysłowe, jak sadzę, zdrowiu twemu nie szkodzą?
— O! bynajmniej.
— I siły masz zawsze?
— Ogromne! zawsze ogromne!
— Jednakże słyszałem, że w pierwszych dniach twojego przybycia...
— Tak, prawda, ruszyć się nie mogłem.
— Jakto?... — zapytał d‘Artagnan z uśmiechem — dlaczego nie mogłeś ruszyć się?
Porthos domyślił się, że powiedział niedorzeczność i chciał się poprawić.
— Tak, przybyłem z Belle-Isle na lichych koniach i to mnie utrudziło.
— Wcale mnie to nie dziwi, mnie, co za tobą jechałem; bo znalazłem siedem, czy osiem koni, padłych na drodze.
— Jestem ciężki jak widzisz. Tłuszcz się we mnie roztopił i zachorowałem.
— A! biedny Porthosie!... A Aramis jakim się wtedy dla ciebie okazał?
— Jak najlepszym... kazał mnie opatrzyć doktorowi pana
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/242
Ta strona została uwierzytelniona.
— 242 —