— Nie, z karafinką, karafinki będzie dosyć, — dobrodusznie odpowiedział Porthos.
I, jak trębacz trąbkę, przechylił karafinkę do ust i duszkiem ja wypróżnił. Planchet zadrżał wszystkiemi nerwami, które mają jakikolwiek związek z miłością dla własności. Jednak, jako godny gospodarz, przestrzegający wiernie dawnej gościnności, udawał, że z wielkiem zajęciem rozmawia z d‘Artagnanem.
— Planchet, o której godzinie będziemy jedli kolację?... — zapytał Porthos — przyznam ci się, że mam apetyt.
Subjekt założył ręce. Dwaj chłopcy sklepowi schowali się pod kasę z obawy, aby Porthos nie wziął się do nich, gdy się nie naje.
— Tutaj zjemy tylko lekki podwieczorek — odrzekł d‘Artagnan, — a następnie na wsi u Plancheta będziemy wieczerzali.
— Więc do ciebie na wieś jedziemy, Planchet? — zapytał Porthos — tem lepiej.
— O!... pan mi czynisz wielki zaszczyt, panie baronie.
Wyraz baron sprawił ogromne wrażenie na chłopcach sklepowych, którzy po raz pierwszy widzieli człowieka utytułowanego z takim apetytem. Zresztą, tytuł ten uspokoił ich zupełnie, bo nie słyszeli, aby ludożercę nazywano panem baronem.
— Zjem kilka biszkoptów na drogę — odezwał się Porthos od niechcenia.
To mówiąc, napełnił kieszenie biszkoptami.
— Mój sklep ocalony — zawołał Planchet.
— Tak, równie jak ser — odrzekł pierwszy subjekt.
— Jaki ser?...
— Ów ser holenderski, do którego zakradł się szczur i z któregośmy znaleźli tylko wierzch.
Planchet spojrzał po sklepie i na widok tego, co uszło przed zębami Porthosa, uznał to porównanie za przesadzone.
Pierwszy subjekt spostrzegł, co dzieje się w umyśle pana.
— Tylko niech nie powraca!... — rzekł.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.
— 252 —