Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.
—   260   —

I weszli na korytarz, prowadzący do pokoi.
Planchet pchnął okiennice.
— Patrzaj!... patrzaj!... — mówił Porthos — a tam co?...
— Las — odpowiedział Planchet. — Jednostajny to zawsze widok, tylko w różnych porach roku zmienia barwę, żółtawy jest na wiosnę, zielony w lecie, czerwony w jesieni, a biały w zimie.
— Wybornie, ale firanki przeszkadzają daleko widzieć.
— Prawda, — odpowiedział Planchet — ale stąd widać.
— A!... obszerne pola... — rzekł Porthos... — patrzcie... ale cóż ja tam widzę?... krzyże, kamienie...
— A!... to cmentarz!... — zawołał d‘Artagnan.
— Prawda, — odpowiedział Planchet — i daję panom słowo, ze to rzecz bardzo ciekawa. Rzadko dzień mija, aby kogoś nie chowano, Fontainebleau jest ludne. Tutaj przychodzą więc młode dziewice, biało ubrane, urzędnicy miejscy, bogaci mieszczanie ze śpiewakami i księżmi, niekiedy oficerowie królewscy...
— Ja tego nie lubię, — rzekł Porthos.
— To wcale nie rozweselające, — dodał d‘Artagnan.
— Dalipan!... — zawołał Porthos — widzę, że zamierzają dać nam widowisko. Zdaje mi się, że słychać śpiewy.
— Tak, to śpiewy, — rzekł d‘Artagnan.
— To pogrzeb ostatniego stopnia — odrzekł lekceważąco Planchet. — Tylko ksiądz, organista i chłopiec, widzicie panowie, że zmarły był ubogi.
— Nikt za nim nie idzie.
— Prawda — wyrzekł Porthos — a jednak widzę jakiegoś mężczyznę.
— Prawda, mężczyznę, odzianego w płaszcz — odrzekł d‘Artagnan.
— Niema na co patrzeć — zakończył Planchet.
— Ale mnie to obchodzi — odparł d‘Artagnan, opierając się na oknie.
— Pójdźmy, pójdźmy, panowie — mówił wesoło Planchet — i ja w pierwszych dniach byłem smutny i przykro mi było,