— To przykra rzecz!... ja nie mieszkałbym w domu, z którego ustawicznie widać umarłych.... Ale d‘Artagnan, zdaje się, lubi to.
— I widział pogrzeb?...
— Nietylko patrzył na niego, ale pożerał go oczyma.
Aramis zadrżał i odwrócił się, aby spojrzeć na muszkietera, ale ten właśnie w najlepsze rozmawiał z panem Saint-Agnan. Aramis zaczął badać Porthosa; następnie, kiedy z niego, jak z cytryny wszystek sok wycisnął, rzucił olbrzymią łupinę. Powrócił do swojego przyjaciela d‘Artagnana i uderzył go po ramieniu.
— Przyjacielu — rzekł — Saint-Agnan się oddalił, ponieważ u króla zapowiedziano wieczerzę.
— Kochany przyjacielu — odpowiedział d‘Artagnan.
— My nie wieczerzamy z królem.
— Owszem, ja wieczerzam.
— Czy możesz ze mną mówić dziesięć minut.
— Nawet dwadzieścia, bo mam czas, dopóki Jego Królewska Mość nie siądzie do stołu.
— Gdzie chcesz, abyśmy rozmawiali?
— Tutaj na ławce; król wyszedł, można siedzieć, sala pusta.
— Zatem siadajmy.
Usiedli. Aramis wziął jednę rękę d‘Artagnana.
— Przyznaj mi się, przyjacielu — rzekł — że ty skłoniłeś Porthosa, aby mi nie ufał.
— Przyznaję, ale nie tak, jak ty to rozumiesz. Widziałem, że Porthos nudzi się śmiertelnie i chciałem, przedstawić go Królowi, zrobić dla niego i dla ciebie to, czegobyście sami nigdy nie zrobili.
— Jakto?
— A moja pochwała?
— Szlachetnie postąpiłeś, dziękuję ci.
— Wyrobiłem ci kapelusz, któregobyś beze mnie nie otrzymał.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.
— 273 —