Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/301

Ta strona została uwierzytelniona.
—   301   —

— Przepraszam, zapominasz pan o pewnym szczególe.
— O jakim?
— W pojedynku z Folliventem szliście pieszo ku sobie, ze szpadą w zębach, a pistoletem w ręce.
— Prawda. Tym razem, przeciwnie, ponieważ chodzić nie mogę, wsiądziemy na koń i zetkniemy się; kto zechce, pierwszy strzeli.
— Bez wątpienia będzie to najlepiej, ale że ciemno, więcej należy liczyć chybionych strzałów niż w dzień.
— Dobrze; każdy może strzelać trzy razy.
— Doskonale, gdzież będzie miejsce pojedynku?
— Widzisz pan ten lasek, ciągnący się przed nami?
— Las de Rochers? Doskonale.
— Znasz go pan?
— Jak najlepiej.
— Znasz więc polankę pośrodku?
— Znam.
— To udajmy się tam.
— Zgoda.
— Skończmy zatem z warunkami.
— Oto są moje, jeżeli masz pan co przeciw nim, powiedz.
— Słucham.
— Zabity koń zmusza swojego pana do walczenia pieszo, ale nie obowiązuje przeciwnika, aby zsiadł z konia. Przeciwnicy, zszedłszy się z sobą, mogą się już nie oddalać i strzelać do siebie, prawie przyłożywszy sobie pistolet.
— Zgoda.
— Trzy strzały, nie więcej?
— Sądzę, że dosyć. Oto proch i kule do pistoletów pańskich; odmierz trzy naboje i weź trzy kule; ja wezmę tyleż; a potem wysypiemy na ziemię proch i wyrzucimy kule.
— I przysięgamy na Chrystusa, nieprawdaż, — dodał de Wardes — że nie mamy przy sobie ani prochu, ani kul.
— Zgoda, ja przysięgam.
I Guiche wyciągnął rękę ku niebu.
Wardes naśladował go.