wyrastającej energji, do której twarz jego zdawała się przecie niezdolna.
— I kiedy de Wardes skończył, Manicamp rzekł:
— Jedźmy.
Podczas tej jazdy, wyobraźnia Manicampa zapalała się, a kiedy de Wardes opowiadał, Manicamp stawał się coraz bardziej ponurym;
— Zatem — wyrzekł, kiedy de Wardes kończył mówić — sądzisz pan, że nie żyje?
— Niestety!... tak.
— I panowie biliście się bez świadków.
— Chciał tego.
— To szczególniejsze!
— Mniemam, że pan nie wątpisz przecie o mojem słowie?
— Więcej jeszcze będę wątpił, jeżeli go znajdę nieżywego.
— Pan mnie znieważasz?
— Tłumacz to pan sobie, jak ci się podoba. Cóż chcesz!... ja nigdy nie lubiłem ludzi, którzy mówią: „zabiłem w kącie tego i tego i uważam to za nieszczęście“, lub ręczę, że go zabiłem bez podstępu, gdy noc ciemna ma służyć na usprawiedliwienie tego zdania.
— Ciszej, przybyliśmy na miejsce.
Na łączce spostrzeżono leżącego konia, a na prawo do niego leżał twarzą do ziemi biedny hrabia, krwią zalany. Pozostał na tem miejscu i zdawało się, że dotąd najmniejszego nie uczynił poruszenia.
Manicamp ukląkł, podniósł hrabiego i, uczuwszy że zimny, położył znowu na ziemię.
Następnie, macając koło niego, szukał, póki nie znalazł pistoletu hrabiego.
— Niestety!... — odrzekł wtedy, podnosząc się blady, jak straszydło, z pistoletem w ręce — niestety!... nie myliłeś się pan, on nie żyje.
— Nie żyje!.. — powtórzył de Wardes.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/305
Ta strona została uwierzytelniona.
— 305 —