Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T3.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.
—   59   —

ce, długie i cienicie, drżały niekiedy, jakby za dotknięciem niewidzialnej istoty. Król wszedł, a ona nie widziała jego wejścia, tak była zatopiona w myślach.
Ujrzał cudowna postać, na którą padał srebrzysty promień księżyca.
— Boże!... — zawołał z mimowolnym przestrachem — ona umarła!...
— Nie, nie, Najjaśniejszy Panie, — odpowiedziała cicho Montalais — przeciwnie, zdrowsza jest. Wszakże prawda, Ludwiko?...
La Valliere nic nie odpowiedziała.
— Ludwiko — mówiła Montalais — król niepokoi się o twoje zdrowie.
— Król!.. — zawołała Ludwika, nagle powstając, jakby strumień ognisty trysnął na jej serce — król niepokoi się o moje zdrowie?...
— Tak — odparła Montalais.
— Zatem król jest tutaj?... — zapytała La Valliere, nie śmiejąc spojrzeć wkoło siebie.
— Ten głos, ten głos!... — z żywością wyrzekł Ludwik do pana de Saint-Agnan.
— Tak, Wasza Królewska Mość ma słuszność, to ta rozkochana w słońcu.
— Ciszej!... — rozkazał król.
I, zbliżając się do La Valliere, wyrzekł ze współczuciem:
— Pani jesteś chora?... Niedawno widziałem cię w parku omdlałą. Cóż było tego przyczyną?...
— Najjaśniejszy Panie — wyjąkało biedne, drżące dziecię, nie umiem tego powiedzieć.
— Możeś za wiele chodziła i utrudzenie...
— Nie, Najjaśniejszy Panie — żywo odpowiedziała Montalais, wyręczając swoją przyjaciółkę — nie może to być skutkiem utrudzenia, bo spędziliśmy cześć wieczora, siedząc pod królewskim dębem.
— Pod dębem królewskim — rzekł król ze drżeniem. — Nie omyliłem się — to ona.