.
Saint-Agnan szukał tylko objaśnień, a znalazł przygodą. Było to dla niego szczęście. Ciekawy dowiedzieć się, dlaczego, a więcej jeszcze, o czem mężczyzna i kobieta rozmawiają o tak późnej godzinie i w podobnem położeniu, schylił się i podlazł prawie pod same szczeble drabiny. Tu starając się, aby mu było jak najwygodniej, oparł się o drzewo i słuchał.
Rozmowa była tej treści:
— Panie Manicamp — mówiła kobieta głosem, w którym pomimo wymawianych wyrzutów, zachował się pewien akcent zalotności — doprawdy, pan mnie naraża na wielkie niebezpieczeństwo. O!... gdyby mnie kto zobaczył, umarłabym ze wstydu.
— Ależ byłoby to dzieciństwem, do którego pani nie jest chyba zdolna.
— Gdyby jeszcze było co pomiędzy nami... lecz bez racji tak się narażać, to trzeba być głupią. Żegnam cię, panie Manicamp.
— Wybornie!... znam mężczyznę, teraz zobaczę kobietę — rzekł do siebie Saint-Agnan, spoglądając na nóżki, obute w atłasowe bladoniebieskie trzewiki i pończochy cielistego koloru.
— Litości!... moja droga panno Montalais — zawołał Manicamp. — nie uciekaj pan!... Mam ci jeszcze powiedzieć wiele ważnych rzeczy.
— Montalais, aha!.. jedna z trzech — pomyślał Saint-Agnan, —