Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T4.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.
—   124   —

Panie, i w tej chwili nawet, nic nie przeszkadza, aby ktoś wszedł i zobaczył Waszą Królewską Mość przy mnie.
— O wtenczas — rzekł król, śmiejąc się — będę naprawdę wzięty za widmo, gdyż nikt nie zgadnie, którędy wszedłem, bo tylko widma przechodzą przez ściany lub sufity.
— A!... Najjaśniejszy Panie!... czy zastanowiłeś się nad zgorszeniem, jakieby stąd wynikło; nigdy dotąd nic podobnego nie powiedziano o pannach honorowych, tych biednych stworzeniach, których złośliwość i tak już nie oszczędza.
— I cóż radzisz więc, kochana Ludwiko?... No, wytłumacz, powiedz.
— Że trzeba, przebacz, Najjaśniejszy Panie, wyrazowi, że trzeba zniszczyć te schody i cały pomysł, gdyż złe, stąd wynikające, większem będzie, niż szczęście widywania.
— A więc, kochana Ludwiko — rzekł król pełen miłości — zamiast zniszczenia schodów, któremi przychodzę, jest inny środek, daleko prostszy, o którym ani pomyślałaś.
— Jakto?
— Ale ty mnie nie kochasz: tak, jak ja ciebie, gdyż nie jesteś takim, jak ja wynalazcą. Mówisz, że będę tu, znienacka spostrzeżony, gdyż każdy może lada chwila wejść.
— Nawet kiedy to mówisz, Najjaśniejszy Panie, już drżę cała.
— Dobrze, ale ty nie będziesz znienacka podchwycona, kiedy zejdziesz po tych schodach do pokojów na dole.
— Co mówisz, Najjaśniejszy Panie — krzyknęła La Valliere przestraszona.
— Widzisz, już od pierwszego słowa rozgniewałaś się. A czy wiesz, do kogo należą te pokoje?
— Ależ do pana hrabiego de Guiche.
— Nie. Do pana de Saint-Agnan.
— Doprawdy?... — zawołała La Valliere.
I to słowo, które wyrwało się radośnie z serca dziewczyny, błysnęło promieniem nadziei w sercu króla.
— Tak!... do Saint-Agnana, naszego przyjaciela — rzekł król.