— Ale ja również nie mogę iść do tych pokoi, czy pan de Guiche, czy pan de Saint-Agnan tam mieszka.
— Dlaczegóż nie możesz, Ludwiko?
— Ale to niepodobna, nie wypada.
— Zdaje mi się, Ludwiko, że pod opieką króla wszystko jest podobne.
— Pod opieką króla — rzekła z wzrokiem, pełnym miłości.
— Przecież wierzysz mojemu słowu?
— Wierzę wówczas, kiedy nie jesteś obecnym, kiedy do mnie mówisz, kiedy na ciebie patrzę, wówczas niczemu nie wierzę.
— I czegóż potrzeba, ażeby cię zapewnić?
— Wiem, że nieufność ta jest brakiem uszanowania dla króla. Ale Wasza Królewska Mość nie jesteś dla mnie królem.
— Chwała Bogu. Ale słuchaj, obecność trzeciej osoby upewni cię?
— Obecność pana de Saint-Agnana. Tak.
— Doprawdy, Ludwiko, ta nieufność jest dla mnie bolesną.
La Valliere nic nie odpowiedziała i, patrząc tylko przenikliwym wzrokiem na Ludwika, rzekła do siebie:
— Niestety!... nie ciebie ja unikam i nie na ciebie padają moje podejrzenia.
— Zgadzam się więc na to — rzekł król z westchnieniem — i zaręczam ci, że pan de Saint-Agnan, który jest tak szczęśliwy, że mu ufają, będzie zawsze obecny naszym rozmowom.
— Prawdaż to, Najjaśniejszy Panie?
— Jakem szlachcic. Ale ty z twojej strony...
— Czekaj, Najjaśniejszy Panie!... to jeszcze nie wszystko.
— Czy jeszcze jest co, Ludwiko?...
— O!... bez wątpienia, więcej cierpliwości, Najjaśniejszy Panie, bośmy jeszcze nie wszystko ułożyli.
— Rozdzierasz moje serce.
— Rozumiesz sam to dobrze, Najjaśniejszy Panie, że rozmowy te, przynajmniej wobec pana de Saint-Agnan, powinny mieć jakiś rozsądny cel.
— Cel rozsądny?... — rzekł król tonem słodkiego wyrzutu.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T4.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.
— 125 —