Król pilnował pracy nad portretem La Valliere z nadzwyczajną troskliwością, po pierwsze dlatego, aby portret był podobnym; po wtóre, aby o ile można, przedłużyć jego malowanie. Trzeba go było widzieć, jak dążył wzrokiem za śladem pędzla, jak oczekiwał ukończenia konturów, albo efektu kolorów, jak doradzał malarzowi rozmaite zmiany, do których ten stosował się z pojętnością, pełną uszanowania. A kiedy malarz, idąc za radą Malicorna, trochę się spóźnił, i Saint-Agnan na chwilę był nieobecnym, trzeba było wsłuchać się w ową ciszę, która łączyła w jednem westchnieniu dwie dusze, bardzo skłonne do zrozumienia siebie i bardzo pożądające owego „sam na sam“. Wówczas minuty znikały niepostrzeżone; król, zbliżając się do kochanki, palił ją ogniem spojrzenia. Na najmniejszy ruch w przedpokoju — gdy albo malarz przychodził, albo Saint-Agnan wracał, uniewinniając się z nieobecności — król zaczynał mówić głośno, La Valliere również mu odpowiadała, a oczy ich mówiły Saint-Agnanowi, że w czasie jego nieobecności przeżyli wiek szczęścia. Słowem, Malicorne, ten mimowolny filozof, umiał zawsze wzbudzić w królu apetyt w sytości, a żądzę w pewności posiadania.
To, czego się La Valliere lękała, nie nastąpiło. Nikt się nie domyślał, że ona przez dwie lub trzy godziny codziennie nie jest u siebie.
Po pewnym czasie Malicorne spytał Saint-Agnana o nowi-