Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T4.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.
—   168   —

— Tak, potrzebne są każdemu, kto chce rzetelnie zapłacić. Wieleż mi pan dajesz?...
— Dwakroć sto tysięcy liwrów.
Księżna roześmiała się, poczem rzekła:
— Czekaj!...
— Pani przystajesz?...
— Jeszcze nie, gdyż mam inne obrachowanie.
— Jakie?...
— Dasz mi pan 300,000 tysięcy liwrów.
— Nie wiem.
— No, jak pan chcesz, i to jeszcze nie koniec.
— Jeszcze!... tego już za wiele, mości księżno!...
— O!... nie za wiele, jak się panu zdaje, gdyż nie o pieniądze tu idzie.
— A o cóż więc?...
— O przysługę!... wiesz pan, żem zawsze kochała królowę.
— Cóż stad?...
— Chce się z nią widzieć?...
— Z królową?...
— Tak, panie Colbert, z królowa, która wprawdzie oddawna nie jest już moją przyjaciółką, ale może się nią stać, jeśli się jej poda do tego sposobność.
— Jej Królewska Mość nie przyjmuje nikogo. Bardzo jest cierpiącą, a paroksyzmy jej cierpienia coraz są częstsze. Przecież to rak, choroba nieuleczalna.
— Ależ nie wierz pan temu. My we Flandrji mamy wiele podobnych chorób. Chłop flamandzki jest trochę dzieckiem natury, on nie ma żony, ale ma samicę.
— Cóż stąd, pani?...
— Otóż kiedy on pali fajkę, żona pracuje, nosi wodę, ładuje produktami muły, osły, albo i siebie, mało się strzegąc, i nieraz się potrąci o to lub owo, a często nawet jest bitą. Rak najczęściej pochodzi z uderzenia.
— Prawda.
— Otóż flamandki nie umierają z tego. Kiedy już bardzo cierpią, szukają lekarstwa. A Beginki z Bruges, zakonnice, są