Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T4.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.
—   170   —

Pan intendent Colbert zaczerwienił się, jak rak, był bowiem co do rzetelności rachunkowej nieposzlakowanym.
— Namyśliłem się, mości księżno, nie pojadę z panią.
— Doprawdy?... Dlaczegóż?
— Bo mam do pani bezwzględne zaufanie.
— Zaszczycasz mię... Ale jakże odbiorę moje pieniądze?
— Oto są.
Intendent nabazgrał kilka słów na papierze, który oddał księżnie.
— Jużeś pani zapłacona — rzekł.
— To bardzo pięknie z pańskiej strony, i wynagrodzę go za to natychmiast.
To mówiąc, rozpięła suknię i wydobyła zwitek papierów; haftki prędko się odpinały pod jej silną i żylastą ręką; skóra ciała, natarta trochę w tem miejscu od papieru, ukazała się bezwstydnie oczom intendenta, bardzo pomieszanego niewiadomością, do czego ten wstęp dąży.
Księżna śmiała się ciągle.
— Oto są — rzekła — prawdziwe listy pana Mazariniego, już je masz, a w dodatku księżna de Chevreuse rozbierała się przed tobą, jakbyś był... nie chcę ci wymienić nazwisk, któreby budziły w tobie dumę lub zazdrość. A teraz, panie Colbert — rzekła, zapinając z pośpiechem suknie — proszę mi towarzyszyć do królowej matki.
— Nie, pani, bo, gdybyś znowu popadła w niełaskę Jej Królewskiej Mości i gdyby dowiedziano się w pałacu, że ja panią tam wprowadziłem, królowa nigdyby mi tego nie przebaczyła. Ale ja mam tam ludzi, oddanych mi, ci panią wprowadzą, nie narażając mnie wcale.
— Jak się panu podoba, bylebym tylko tam była.
— Jak pani nazywasz te zakonnice z Bruges, które uzdrawiają chorych?...
— Beginki.
— Jesteś pani Beginką.
— Niech i tak będzie, ale jak mnie tam poznają?...