Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T4.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.
—   197   —

— A wiesz pan o tem — rzekłem do Vanela — że to rzecz bardzo droga, taki urząd prokuratora generalnego.
— A wieleż naprzykład kosztuje?
— Pan Fouquet nie przyjąłby jednego miljiona siedmiuset tysięcy liwrów.
— Moja żona — rzekł Yanel — szacowała ten urząd tak coś około jednego miljona czterech set tysięcy liwrów.
— Gotówką?... spytałem go.
— Tak! gdyż sprzedała dobra w Gurenne i ma gotówkę.
— To ładna sumka do wzięcia naraz — szepnął Fouquet, który dotąd się nie odzywał.
— Kończę wiec — wyrzekł La Fontaine — Yanel, ten czarny, uparty ptak, wiedząc iż jadę do Saint-Mande, błagał ażebym go wziął z sobą i przedstawił, jeśli to być może, Jaśnie wielmożnemu panu!
— A wiec...
— A wiec jest on tutaj, na łące Bel-Air.
— Jak chrząszcz.
— I cóż, panie Fouquet?
— Nie wypada, ażeby mąż pani Vanel dostał kataru, poślij po niego, La Fontaine, skoro wiesz, gdzie jest.
— Biegnę sam.
— A ja ci towarzyszę, poniosę worki z pieniędzmi.
— Tylko bez tych żartów — rzekł surowo Fouquet. — Jeżeli mamy zrobić interes, to poważnie. A przedewszystkiem trzeba być gościnnym. Wytłumacz mi La Fontaine i przeproś, że musiał czekać, gdyż nie wiedziałem, że się tu znajduje.
W kwadrans potem pan Vanel wprowadzony został do gabinetu, który już opisaliśmy na początku naszej powieści.
Fouquet, widząc go wchodzącego, zawołał Pellissona i coś mu szepnął do ucha.
— Pamiętaj o tem dobrze — rzekł — ażeby wszystkie srebra, wszystkie brylanty zapakowane były do karety. Weź kare konie, jubiler niech przyjedzie z tobą, spóźnisz wieczerzę aż do przybycia pani de Belliere.