Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T4.djvu/260

Ta strona została uwierzytelniona.
—   260   —

czął. Połóż się, prześpij się parę godzin; a jutro, wstawszy, wsiądź na dobrego konia i zmachaj go dobrze.
I przyciągając go do siebie, uścisnął, jak własne dziecko, Athos uczynił z nim to samo, lecz widoczne było, że pocałunek ojca był czulszy i silniejszy, niż przyjaciela. Młodzieniec raz jeszcze spojrzał na tych dwóch ludzi, starając się owładnąć ich myśli. Lecz wzrok jego ześlizgiwał się z twarzy, śmiejącej się muszkietera, jak i ze spokojnej i słodkiej hrabiego de la Fere.
— Dokąd idziesz, Raulu? — spytał ten ostatni, widząc, że Bragelonne chce wyjść.
— Do siebie, panie! — rzekł tenże głosem słodkim, lecz smutnym.
— A więc tam cię znajdziemy, jeżeli ci będziemy mieli co do powiedzenia.
— Tak. panie! a czy przewidujesz, że będziesz mi miał co do powiedzenia?
— Kto to może wiedzieć! — rzekł Athos.
— Tak, może nową jaką pociechę — rzekł d‘Artagnan, popychając Raula lekko ku drzwiom.
Raul, widząc spokój na twarzach dwóch przyjaciół, wyszedł od hrabiego, nie unosząc z sobą nic, prócz uczucia osobistej boleści.
— Chwała Bogu!.. — rzekł — mogę teraz o niczem nie myśleć tylko o sobie.
I, owijając się płaszczem tak, aby przechodnie jego smutku nie widzieli, udał się do swego mieszkania, jak przyrzekł Porthosowi.