Raul wyszedł od ojca pogrążony w głębokim smutku. Ból, rozpacz, niechęć do życia, wszystko odzywało się z coraz większą siłą.
Przyszedłszy do domu udał się do salonu niewielkiego, lecz dosyć gustownie umeblowanego i przyozdobionego kwiatami przez Olivana, który, znając upodobanie swego pana, czynił to bez względu, czy spostrzeże on lub nie tę jego usłużność. W salonie tym był portret panny La Valliere, ręką jej robiony, który niegdyś dała Raulowi. Portret ten, zawieszony nad sofą, obitą ciemnym adamaszkiem, był pierwszym przedmiotem, na który Raul, wchodząc, spojrzał i do którego zwrócił swoje kroki, jak to zawsze zwykł czynić, ile razy wchodził do mieszkania. I tym razem, jak zwykle, podszedł prosto do obrazu, ukląkł na sofie i długo mu się ze wzruszeniem przypatrywał.
Z rękami, założonemi na piersiach, z głową lekko wzniesioną, okiem przyćmionem, ustami, ściągniętemi gorzkim uśmiechem, wpatrywał się w ubóstwiany przedmiot, a wszystko, co kiedy mówił, przeniknęło się przez myśl jego, wszystko co cierpiał zebrało się w sercu, i po dość długiem milczeniu, rzekł:
— O, ja nieszczęśliwy!...
Zaledwie wymówił te słowa, dało się słyszeć za nim głębokie westchnienie. Obrócił się i w kącie salonu spostrzegł stojącą