Dwie kobiety, okryte płaszczykami, w półmaskach z czarnego atłasu, postępowały bojaźliwie za Manicampem. Na pierwszem piętrze, za zasłoną z czerwonego adamaszku, paliła się lampa, rzucając mdłe światło. W drugim końcu tegoż samego pokoju, na łóżku, przyozdobionem wyrzynanemi kolumnami, z firankami tegoż koloru, jak zasłona, zaciemniająca światło lampy, spoczywał Guiche z głową, opartą na poduszkach, z zamglonemi oczyma. Guiche marzył, umysł jego błądził w ciemnościach gorączkowego snu, jaki Bóg zsyła tym, którzy wkrótce mają pójść w drogę niedościgłej wieczności. Manicamp wbiegł prędko na schody, zatrzymał się trochę przed drzwiami, a otworzywszy je lekko, wsunął głowę do pokoju, widząc zaś, że wszystko tam spokojne, zbliżył się na palcach do dużego krzesła, pamiątki z czasów Henryka IV-go i obudził śpiącą w niem kobietę, która pilnowała chorego, i poprosił, ażeby przeszła do drugiego pokoju. Zatrzymał się potem przy łóżku, chcąc obudzić Guicha, ażeby mu zwiastować tak przyjemną nowinę. Lecz, słysząc już za drzwiami szelest jedwabnych sukni i przyśpieszony oddech towarzyszek podróży, i widząc niecierpliwie otwierane drzwi, usunął się do pokoju, w którym już była dozorczyni chorego. Zaledwie to uczynił, wnet podniosła się zasłona i dwie kobiety weszły do pokoju. Wchodząca pierwej, skinęła rozkazująco, tak, że przykuła prawie towarzyszkę do ławki, stojącej przy drzwiach. Po-