Po wyjściu króla, La Valliere powstała, wyciągnąwszy ręce, jakby chciała biec za nim albo go zatrzymać; potem, kiedy odgłos kroków jego zamilkł w oddaleniu, opuściły ją siły i upadła na kolana przed krzyżem. Złamana, zgnębiona, pogrążona w swej boleści, nie mogąc myśleć o niczem, prócz swego cierpienia, klęczała ze złożonemi rękami. Wtem usłyszała otwierające się drzwi i obróciła się, mniemając, że to król powraca. Omyliła się, była to księżna, wzruszona, rozgniewana.
— Mościa panno — wyrzekła, zatrzymując się przed La Valliere — przyznaję, że to bardzo pięknie klęczeć, modlić się i udawać pobożną, ale, chociaż tak oddaną jesteś królowi nieba, wypada abyś choć cokolwiek wypełniała i wolę książąt tej ziemi.
La Valliere podniosła głowę, na znak uszanowania.
— Niedawno, panno — mówiła księżna — dano ci, o ile mi się zdaje, przestrogę?
Błędne oczy La Valliere świadczyły, iż nie rozumie, co do niej mówi księżna.
— Królowa rozkazała ci — ciągnęła dalej księżna — aby postępowanie twoje nie zasługiwało na pogłoski, jakie o tobie krążą.
Wzrok La Valliere stał się pytającym.
— Pomimo to ktoś wyszedł od ciebie, a obecność jego jest niezaprzeczanem oskarżeniem przeciw tobie.