Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.
—   116   —

niu ja cię tu znajduję! ubielony jesteś, jak młynarz; gdzieżeś wlazł u licha?
— A! djabli nadali! ostrożnie, nie zbliżajcie się do mnie, panie hrabio, dopóki się nie otrzepię.
— E! mąka, czy cukier, wszystko to jedno, zawsze tylko bielą.
— Nie, nie, to, co pan widzisz na moich rękach, to arszenik. Na szczury!
— O! w takim, jak ten, zakładzie szczury muszą się dawać we znaki.
— Zakład ten wcale mnie już nie interesuje, panie hrabio.
— Wycofujesz się z handlu?
— A tak, mój Boże! odstępuje zakład mój jednemu z subiektów.
— Ba, zbogaciłeś się już widocznie?
— Panie, miasto zbrzydło mi ostatecznie; od jakiegoś czasu dziwny czuję pociąg do wsi i ogrodownictwa; byłem i ja niegdyś wieśniakiem.
— Kupujesz majątek? — zapytał Athos.
— Kupiłem już, panie. Mały domeczek w Fontainebleau i jakieś tam dwadzieścia sążni gruntu dokoła.
— Bardzo dobrze, Planchet, winszuję ci.
— Ależ, panie hrabio, niezbyt nam tu wygodnie; ten przeklęty pył nabawił pana kaszlu. Co u djabła! nie radbym wcale otruć najzacniejszego pana w całem królestwie.
Niezręczny żarcik Plancheta nie pobudził bynajmniej Athosa do wesołości.
— Tak! — odparł — porozmawiajmy gdzie na uboczu, na przykład w twojem mieszkaniu. Wszak masz tu jeszcze swój kącik?
— Rozumie się, panie hrabio.
— Może tam na górze?
I, widząc zakłopotanie Plancheta, sam, aby go ośmielić, ruszył naprzód.
— Bo to... — odezwał się z wahaniem Planchet.