Aramis, wysiadłszy pierwej, dopomógł wysiąść młodzieńcowi. A kiedy tenże stanął na ziemi, pokrytej mchem, zadrżał i z trudnością postąpił kilka kroków, chwiejąc się; zdawało się nawet, że biedny więzień nie był przyzwyczajony do chodzenia i że mu to sprawia trudność. Zapach drzew i kwiatów, ciepło i świeże powietrze w nocy, pierwszy raz od tylu lat dając mu uczuć nieznaną rozkosz zupełnej wolności, przemawiały doń językiem ułudy, tak, że jakkolwiek się powstrzymywał, jakkolwiek udawał obojętność, nie mógł się jednak oprzeć wzruszeniu i wydał westchnienie radości i szczęścia.
Chwila ta była okropną dla biskupa Vannes. Nigdy bowiem nie był jeszcze wobec tak wielkiej wątpliwości.
Nagle młodzieniec pochylił się, myśl jego wróciła ku ziemi, wzrok stał się ponurym, czoło się zmarszczyło, wyraz twarzy przybrał dziką odwagę, potem wlepił oczy, lecz tym razem w bogactwa tego świata, a spojrzenie to podobne było do spojrzenia na górze, kiedy, chcąc skusić Chrystusa, pokazywał mu możne królestwa tej ziemi.
— Idźmy! idźmy tam, gdzie można znaleźć koronę Francji — rzekł, chwytając dłoń Aramisa.
— A więc Wasza Królewska Wysokość zostaniesz królem...
— Kiedyż to nastąpi?
— Jutro wieczorem, to jest w nocy.