Pałac Vaux-Le-Vicomte gotów był na przyjęcie Największego w święcie monarchy. Przyjaciele pana Foqąuet zwieźli do niego: jedni autorów i ich dzieła, inni rzeźbiarzy i malarzy, inni świeżo zaostrzony dowcip; szło bowiem o zrobienie rzeczy niespodziewanych.
Kaskady szumiały niespokojnie, nimfy, napełnione czystą jak kryształ wodą, rozlewały ją na bronzowych trytonów i nereidy, a blask słońca czynił krople podobnemi do mnóstwa brylantów. Mnóstwo służących przebiegało obszerne dziedzińce i korytarze, pan Fouquet zaś, przybywszy od rana, przechadzał się spokojny i przezorny, wydający ostateczne rozkazy. Było to 15 sierpnia.
Fouquet zwiedziwszy kaplicę, salony, galerję i wracając utrudzony, spotkał Aramisa. Prałat dał mu znak. Nadintendent połączył się z przyjacielem.
— Za godzinę — rzekł Aramis do Fouqueta.
— Tak za godzinę — odpowiedział tenże z westchnieniem.
— A ten lud zapytuje sam siebie, na co przydadzą się te zabawy królewskie! rzekł Aramis z właściwym mu chytrym uśmiechem.
— Niestety! ja, co nie jestem ludem, zapytuję siebie także.
— Nie, d‘Herblay, czuję, że, gdyby tylko chciał, pokochałbym go szczerze.