Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.
—   190   —

zabójcą przecież... jeżeli nie chcesz strzelać, poddaj się zatem!.. cóż znaczy więzienie?...
— Wolę śmierć na miejscu — odparł Fouquet.
D‘Artagnan w rozpaczy, cisnął pistolet o ziemię.
— Żywcem cię wezmę! — rzekł.
I cudem, do jakiego on tylko był zdolnym, podjechał tak blisko do konia białego, że wyciągnął już rękę po zdobycz.
— Zabij mnie! — rzekł Fouquet.
— Nie! żywego wezmę!
Po raz drugi koń się potknął; Fouquet wysunął się naprzód.
Straszny, niebywały widok przedstawiał ten piekielny pościg, gdzie konie zdawały się iść już tylko silną wolą swoich panów. Można rzec było, że d‘Artagnan leciał, niosąc wierzchowca swego pomiędzy kolanami.
Wreszcie uczynił nadludzki wysiłek; skoczył do Fouqueta, uchwycił go za nogę i głosem dyszącym, złamanym, wołał:
— W imieniu króla! aresztuję pana; roztrzaskaj mi głowę, w ten sposób obaj spełnimy naszą powinność.
Fouquet cisnął do rzeki pistolety, z obawy, by ich d‘Artagnan nie pochwycił i, zsiadłszy z konia, przemówił:
— Jestem twoim jeńcem, panie, oprzyj się na mnie z łaski swojej, gdyż widzę, że omdlewasz.
— Dziękuję — szepnął d‘Artagnan, który rzeczywiście czuł ziemię, chwiejącą się pod nim.
Padł też jak długi na piasek, bez tchu i bez życia prawie. Fouquet zszedł do rzeki, zaczerpnął wody w kapelusz, zlał skronie muszkietera i parę kropel wpuścił mu w usta.
D’Artagnan uniósł się i wodził dokoła błędnemi oczyma. Zobaczył pana Fouqueta klęczącego, z mokrym kapeluszem w ręku i z uśmiechem nieskończonej słodyczy na ustach.
— Więc pan nie uciekłeś! — zawołał. — O! wierzaj mi! że prawdziwym królem, ze względu na prawość serca i wielkość duszy, nie jest wcale ani Ludwik XIV, ani Filip z twierdzy Ś-tej Małgorzaty, lecz ty, panie, ty wygnańcze, ty potępiony!
— Ja, który ginę dziś przez jednę wielką pomyłkę, panie d‘Artagnan.