Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.
—   191   —

— Jakąż to, na miłość Boską?
— Powinienem był ciebie mieć przyjacielem. Lecz jakże dostaniemy się z powrotem do Nantes? Djabelny kawał drogi!
— To prawda — rzekł d‘Artagnan ponuro.
— Mój biały koń pójdzie może; a! co to był za dzielny rumak! Siadaj, panie d‘Artagnan, ja pójdę obok, dopóki nie odpoczniesz.
— Biedne zwierzę! ranione! — rzekł muszkieter.
— Mówię panu, że pomimo to pójdzie jeszcze, znam ja go dobrze; najlepiej będzie, gdy obaj wsiądziemy...
— Spróbujmy — rzekł kapitan.
Zaledwie wsiedli, gdy zwierzę pod tym podwójnym ciężarem zachwiało się i padło obok czarnego konia, który już leżał martwy.
— Pójdziemy piechotą, tak chce przeznaczenie; spacer będzie cudowny — dodał Fouquet, ujmując pod rękę d‘Artagnana.
— Mordioux!... — zawołał tenże z rozpaczą. — Wolałbym nie dożyć tej chwili!...
Szli wolno te cztery mile oddzielające ich od lasku, poza którym stała kareta z eskortą.
Skoro Fouquet ujrzał okrutną machinę, odezwał się do d‘Artagnana, spuszczającego oczy, jakgdyby wstydził się za Ludwika XIV-go.
— Otóż to pomysł wcale nieszlachetny, kapitanie d‘Artagnan, nie od ciebie pochodzi z pewnością... Poco te kraty żelazne?...
— Ażebyś pan nie mógł wyrzucać jakich kartek przez okna.
— Dowcipny wynalazek, niema co mówić!...
— Wprawdzie nie możesz pan pisać, lecz mówić, któż ci zabroni?... — rzekł d‘Artagnan.
— Choćby do pana?...
— Jeżeli tylko taka wola pańska...
Fouquet zamyślił się, następnie patrząc prosto w oczy kapitanowi: