Po wybrzeżu tamy, o którą rozbijało się morze, wzburzone przypływem wieczornym, dwaj mężczyźni, trzymając się pod rękę, spacerowali i rozmawiali żywo i poufnie, bez obawy, aby słowa ich doszły uszu ludzkich; słowa, które wiatr porywał i niósł po wierzchołkach fal morskich.
Byli to Aramis i Porthos, dwaj wygnańcy, szukający przytułku na Belle-Isle, od chwili, gdy zawiodły nadzieje i zuchwałe plany pana d‘Herblay.
— Mów co chcesz, kochany Aramisie — powtarzał Porthos, wciągjąc w potężne płuca słone, morskie powietrze — mów, co ci się żywnie podoba, lecz jest rzeczą nadzwyczajną to zniknięcie wszystkich łodzi rybackich, jakie przed dwoma dniami wyruszyły na połów. Nie było przecie burzy... Pogoda stała, najmniejszego wiatru...
— Prawda — mruknął Aramis. — Masz rację, przyjacielu Porthosie, jest w tem coś niepojętego.
— A co więcej — dodał Porthos, któremu uznanie biskupa dodało wiary w siebie — czy zauważyłeś, że żaden szczątek rozbitej łodzi na brzeg nie wypłynął? Czy zwróciło uwagę twoją to, że dwie ostatnie łodzie, pozostałe na wyspie, jakie wysłałem na poszukiwanie zaginionych...
Aramis przerwał wykrzyknikiem i poruszeniem tak gwałtownem, że Porthos skamieniał.
— Co mówisz, Porthosie? Jakto, wysłałeś dwie łodzie...