Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.
—   204   —

— Porthosie, co tam widać? — przerwał Aramis, powstając szybko i wskazując przyjacielowi czarny punkt na skraju horyzontu.
— Statek — rzekł Porthos — tak, statek z żaglem... Nareszcie, będziemy mieli wiadomości!
— Dwa!... zawołał biskup spostrzegając drugi żagiel — dwa! trzy! cztery!
— Pięć — dodał Porthos. — Sześć! siedem! A!... na Boga!, cała flota!... Mój Boże!... Mój Boże!...
— Nasze statki powracają prawdopodobnie — rzekł Aramis, niespokojny, pomimo pewności, jaką chciał okazać.
— Strasznie duże, jak na łodzie rybackie — zauważył Porthos — a w dodatku, czy widzisz, drogi przyjacielu, że płyną od ujścia Loary?
— Tak... od Loary...
— Spojrzyj no, nietylko my to widzimy: oto kobiety i dzieci na brzeg wylegają.
Stary rybak przechodził właśnie.
— Czy to nasze statki?... — zapytał Aramis.
Starzec przysłonił ręką oczy i patrzył w przestrzeń.
— Nie, eminencjo — odpowiedział — to są holowniki marynarki królewskiej.
— Wiwat!.. — krzyknął Porthos — nareszcie idą posiłki, wszak prawda, Aramisie?
Aramis wsparł głowę na ręku i nie odpowiedział.
Następnie odezwał się raptem:
— Porthosie, każ dzwonić na alarm.
— Na alarm?.. co ty gadasz?
— Tak, kanonierzy zaś niech staną przy armatach, cała obsługa ma być na właściwem miejscu, szczególniej niech baczą na baterje nadbrzeżne.
Porthos wytrzeszczył oczy, patrzył uważnie na przyjaciela, jakgdyby chciał się przekonać, czy ten zmysłów nie postradał!
— Pójdę sam, mój dobry Porthosie — ciągnął Aramis najsłodszym głosem — sam dopilnuję wykonania rozkazów, jeżeli ty nie chcesz, kochany przyjacielu.