— Ależ idę, w tej chwili!.. — rzekł Porthos odchodząc i oglądając się, czy biskup, po namyśle, nie odwoła go z powrotem.
Zadzwoniono na alarm, trąby i bębny ozwały się; wielki dzwon jęczał na wieży.
Aramis z okiem, w horyzont utkwionem, sprawdzał zbliżanie się floty. Ludność i żołnierze, stojąc na skałach, mogli już odróżnić maszty, żagle, a nakoniec wielki maszt środkowy, na którym powiewała flaga królewska.
Noc już zapadła, gdy jeden ze statków wojennych, którego obecność wzruszyła całą ludność wyspy, odłączył się i stanął na odległość strzału armatniego od fortecy. Pomimo ciemności ruch jakiś dawał się spostrzegać na pokładzie, potem spuszczono łódź, którą trzech marynarzy pchało całą siłą do portu. Dowódca tej łodzi wyskoczył na ląd i zażądał, aby go zaprowadzono do pana d‘Herblaya. Był to pilot z wyspy, właściciel jednej z dwóch łodzi, wysłanych przez Porthosa na poszukiwanie zaginionych statków rybackich. Na rozkaz sierżanta, dwóch żołnierzy wzięło go pomiędzy siebie i udało się do biskupa. Aramis stał na bulwarze.
Pomimo pochodni, niesionych przez żołnierzy za Aramisem, ciemno było okrutnie.
— No cóż, Jonathas!... od kogóż przychodzisz?
— Eminencjo, od tych, co mnie zabrali.
— A któż cię to zabrał?
— Wiesz, eminencjo, że wypłynęliśmy na poszukiwanie naszych kolegów?
— Wiem, cóż dalej?
— Otóż eminencjo, o jaką milę od wyspy złapała nas łódź strażnicza królewska.
— A!.. — rzekł Aramis.
— Złapano nas i złączono z tymi, których pojmano wczoraj.
— Skądże znów ta manja łapania was wszystkich?.. — zaczął Porthos.
— A to, proszę pana, dlatego, żebyśmy nie donieśli panom, co się stało z tamtymi — odparł Jonathas.
Teraz znów Porthos nic nie zrozumiał.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.
— 205 —