Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.
—   221   —

— Nie mam do ciebie najmniejszej urazy.
— Czemuż więc ten wyraz grobowy na twojej twarzy, przyjacielu drogi?
— Powiem ci dlaczego: sporządzam ostatnią moją wolą.
Mówiąc to, poczciwy Porthos ze smutkiem patrzył na Aramisa.
— Ostatnią wolę?... — wykrzyknął biskup. Co znowu! masz się za straconego?
— Czuję się znużonym. Pierwszy to raz w życiu, a w mojej rodzinie jest pewne znaczenie.
— Jakież to, przyjacielu?
— Dziad mój był dwa razy silniejszy ode mnie i...
— O! o!... — wykrzykną! Aramis. — To ty miałeś dziadka Samsona?
— Nie. Antoni było mu na imię. Otóż w moim wieku był właśnie, gdy razu jednego, wybierając się na polowanie, uczuł osłabienie w nogach, czego dotąd nigdy nie doznawał.
— I cóż to oznaczać miało?
— Nic dobrego, jak sam się o tem przekonasz, gdyż pomimo, że nogi odmawiały mu posłuszeństwa, pojechał, natrafił na dzika, który natarł na niego, dziad mój chybił z rusznicy, a straszny zwierz rozpruł mu wnętrzności. Skonał na miejscu.
— Nie idzie zatem, abyś ty miał doznawać jakiegoś niepokoju, drogi Porthosie.
— O! zaczekaj a dowiesz się jeszcze więcej. Ojciec mój znowu o połowę więcej miał siły, niż ja. Twardy to był żołnierz Henryka II-go i Henryka IV-go, nie Antoni a Kacper było mu na imię, tak jak panu Coligny. Wiecznie na koniu i nie znał, co to zmęczenie. Pewnego wieczora, wstając od stołu, zachwiał się na nogach. Lekceważąc swoje osłabienie, ojciec, zamiast położyć się do łóżka, zapragnął przejść się po ogrodzie: na pierwszym stopniu potknął się; schody były strome, padł na słup kamienny, w którym tkwiła żelazna zawiasa, trafił na nią skronią i nie podniósł się więcej.
Aramis spojrzał przyjacielowi w oczy i rzekł:
— Zaiste, to fenomenalne wypadki; jednakże nie róbmy