— A na ich czele Biscarrat na moim siwku — ciągnął dalej Aramis.
Psy, jak lawina wpadły do groty, a głębie pieczary napełniły ogłuszającym wrzaskiem.
— Do stokroć djabłów!... — syknął przez zęby Aramis, odzyskując wobec nieuniknionego niebezpieczeństwa zimną krew! Wiem o tem, żeśmy zgubieni; lecz jedna przynajmniej pozostaje nam szansa; jeżeli gwardziści, idąc za psami, dowiedzą się o wejściu do podziemi, wszelka nadzieja stracona; wejdą i zobaczą barkę i nas przy niej. Potrzeba aby psy stąd nie wyszły. Potrzeba, ażeby właściciele ich tu wejść nie mogli.
Bretończycy z nożami w ręku rzucili się w stronę psów.
Po upływie kilku minut zaledwie, rozległo się wycie, skomlenie żałosne, jęki śmiertelne, a potem cisza zupełna.
— Dobrze — chłodno powiedział Aramis. — A teraz, do panów!...
— Co począć?... — zapytał Porthos.
— Czekać, aż nadejdą, i z ukrycia pozabijać.
— Pozabijać?... — powtórzył Porthos.
— Jak dotąd, jest ich szesnastu.
— I uzbrojeni, jak należy — dodał Porthos, z pocieszającym uśmiechem.
— Dziesięć minut wystarczy — szepnął Aramis. — Baczność!...
I ruchem stanowczym wziął muszkiet do ręki, a w zęby ostry nóż myśliwski.
— Yvon i Goesnec z synem — ciągnął Aramis — podawać nam będą muszkiety. Ty, Porthosie, nie czekając, pal. Sześciu ich położymy, zanim reszta się domyśli, to pewne, następnie, pięciu nas, tak jak jesteśmy, z nożem w ręku, załatwimy się z pozostałymi.
— A ten biedak Biscarrat?... — odezwał się Porthos.
Aramis zastanowił się na chwilę.
— Biscarrat najpierwszy — odparł obojętnie. — On tylko nas zna.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/234
Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —