I, odrzuciwszy daleko szpadę, gdyż chciał umrzeć bezbronny, rzucił się z głową, w dół pochylona w głąbie podziemia. Reszta młodych ludzi poszła za jego przykładem. Lecz równie jak poprzednicy ich, nie postąpili dalej, powtórne strzały pięciu na zimny piasek zwaliły, a ponieważ niepodobieństwem było dojrzeć, skąd padały te ognie śmiertelne, reszta cofnęła się w popłochu, trudnym do pojęcia. Sześciu już tylko szlachty zostało.
— Bez żartu — odezwał się jeden z pozostałych przy życiu — chyba to sam djabeł?
— Na honor, to coś gorszego — dorzucił drugi.
— Spytajmy Biscarrata, on wie.
— Gdzie jest Biscarrat?
Lecz młodzieńca nie było już u wejścia do pieczary.
— Dobra!... — odezwał się oficer, który tyle zimnej krwi okazał w tej sprawie — już go nie potrzebujemy, oto nadciągają nam posiłki.
Istotnie, oddział gwardji, pozostawionej przez starszyznę, którą uniósł zapał myśliwski, składający się z sześćdziesięciu do osiemdziesięciu ludzi, nadjeżdżał w pełnym porządku pod wodzą kapitana i adjutanta. Pięciu oficerów pośpieszyło naprzeciw żołnierzy swoich i z wymową, łatwą do pojęcia, opowiedziano zajście, żądając pomocy.
Ten potok słów przerwał im kapitan.
— Gdzież są wasi towarzysze?... — zapytał.
— Zabici!
— Ależ szesnastu was było!
— Dziesięciu nie żyje, Biscarrat w pieczarze, a nas jest tu pięciu.
— Biscarrat zatem jest więźniem?
— Prawdopodobnie.
— Nie, patrzcie, oto idzie.
Biscarrat rzeczywiście ukazał się z groty.
— Daje znak, abyśmy tam przyszli — odezwali się oficerowie. — Chodźmy!
— Chodźmy!... — powtórzyli wszyscy.
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/239
Ta strona została uwierzytelniona.
— 239 —