Porthos, więcej oswojony z ciemnością, niż świeżo przybyli ze światła, obejrzał się dokoła, czy nie dostrzeże jakiego znaku od Aramisa; naraz, uczuł lekkie dotknięcie ramienia i doleciało mu do ucha zaledwie dosłyszalne słowo;
— Pójdź.
— O!... — odezwał się Porthos.
— Sza!... — ciszej jeszcze wymówił Aramis.
I przy rozlegającym się odgłosie marszu trzeciej brygady, wśród złorzeczeń tych, co zostali przy życiu, i chrapaniu dogorywających, Aramis i Porthos niepostrzeżeni prześlizgnęli się wzdłuż granitowej ściany podziemia. Biskup zawiódł Porthosa do przedostatniej komory i ukazał mu w zagłębieniu kilkudziesięciofuntową baryłkę prochu, z przeprowadzonym do niej lontem.
— Przyjacielu — rzekł mu — tę baryłkę, u której ja lont zapalę, rzucisz pomiędzy naszych wrogów; czy będziesz mógł tego dokonać?
— Fraszka — odparł Porthos.
I podniósł jedną ręką baryłkę.
— Zapalaj!
— Czekaj — szepnął Aramis — niech się tu wszyscy zgromadzą, a wtedy, mój Jupiterze, rzuć na nich ten piorun.
— Zapalaj! — powtórzył Porthos.