Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/248

Ta strona została uwierzytelniona.
—   248   —

głady, poczęte w podziemiu, równającem się grozą jaskini szatanów. Skały, jak miękkie deski sosnowe, pękały na sztuki;.
Trzy pierwsze komory zamieniły się w otchłań, w którą kolejno, według swej ciężkości, spadały z powrotem szczątki roślinne, kamienne i szmaty ciał ludzkich. Potem, jako lżejsze, piasek i popioły zwolna zstępować poczęły, rozpościerając szarawy całun na tym ponurym grobowcu, z którego unosiły się niebieskawymi smugami dymy kadzideł żałobnych.
Porthos zaś, rzuciwszy między wrogów ową baryłkę z prochem, uciekł, według rady Aramisa, do ostatniego przedziału, do którego przez otwór po usuniętym kamieniu przenikało powietrze, światło i słońce.
Zaledwie też zawrócił około skały, dzielącej trzecią komorę od ostatniej, ujrzał przed sobą barkę, kołyszącą się na błękitnej wód fali; tam przyjaciele jego, tam swoboda, tam życie i zwycięstwo czekały na niego. Sześć kroków już tylko, a stanie pod gołem niebem; stamtąd kroków parę, a dosięgnie łodzi. Nagle uczuł uginające się pod sobą kolana, nogi wypowiedziały mu posłuszeństwo, w muskułach dziwna miękkość osiadła.
— O!.. o!.. wyszeptał zdziwiony — znowu mnie ogarnia to samo zmęczenie; ani kroku dalej postąpić nie mogę. Co to ma znaczyć?
Aramis patrzył na niego przez otwór i nie pojmował dlaczego się zatrzymuje.
— Przybywaj, Porthosie! śpiesz co tchu! — wołał na niego.
— O!... odpowiedział olbrzym, naprężając daremnie wszystkie muskuły ciała — nie mogę.
I, mówiąc to, padł na kolana; ale silnemi jeszcze rękami uczepił się skały i dźwignął się na nogi.
— Prędzej!... prędzej!... — powtarzał Aramis, wychyliwszy się z łodzi.
— Jestem — wybełkotał Porthos, zbierając wszystkie siły, aby chociaż krok jeden postąpić.
— Porthosie, przybywaj! na Boga!... przybywaj!.. tylko patrzeć jak nastąpi wybuch!