narze zanieśli go do łodzi. Złożywszy go tam na ławce u steru, wprawili w ruch wiosła, nie chcąc rozpinać żagla, który ucieczkę ich mógłby uczynić widoczną.
Aramis, blady, pół martwy ciałem, z sercem, goryczą wezbranem, patrzał, dopóki ostatni promień dnia nie zagasł, na wybrzeże, niknące na widnokręgu. Z ust jego ani jedno słowo nie wyszło, ani jedno westchnienie ze ściśnionej nie wydobyło się piersi. Zabobonni bretończycy wpatrywali się w niego ze drżeniem. Nagle na horyzoncie ukazał się biały punkt, pozornie nieruchomy. Jednakże to, co dla oka nieobeznanego wydawaćby się mogło stojącem na miejscu, w oczach marynarzy przybliżało się z niezaprzeczoną szybkością. Czas jakiś widząc odrętwienie, w jakiem pan ich był pogrążony, brakło im śmiałości budzić go z tego stanu, i choć zaniepokojeni, poprzestawali na zamianie własnych przypuszczeń wypowiadanych szeptem. Lecz gdy okręt zbliżył się do barki, Grennee, jeden z trzech marynarzy, odważył się głośno przemówić:
— Jaśnie panie, ścigają nas!
Aramis nic nie odpowiedział, okręt wciąż gonił za nimi.
Nagle w pewnej odległości od barki świsnęła kula, szczerbiąc grzbiety kilku bałwanom, dalej wyryła w powierzchni białą bruzdę i zapadła w toń.
Była to pogróżka i przestroga zarazem.
— Co tu począć?... — zagadnął Yvon.
— Zaczekajmy — odparł Aramis.
— Jakto, zaczekajmy?
— A tak; czyż nie jest widocznem, że, jeżeli spróbujemy uciekać, za jednym strzałem armatnim pójdziemy do dna?
— Lecz może... może, dzięki ciemności nocnej, zdołamy im pogoń zmylić?
— O!... — odpowiedział Aramis — mają tam oni z pewnością ognie gregoriańskie, aby nam i sobie rozświecić drogę!
Naraz, jakgdyby w odpowiedzi na wyzwanie Aramisa, powtórny obłok dymu wzniósł się powoli z okrętu ku niebu, a z łona obłoku trysnęła strzała ognista, zataczając półkole, na podobieństwo łuku tęczowego i spadła w morze, płonąc jeszcze
Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.
— 251 —