Strona:PL Aleksander Dumas - Wicehrabia de Bragelonne T5.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.
—   252   —

na wodzie. Przestrzeń w promieniu ćwierćmilowem stanęła w ogniu, uwydatniającym wszystko, co na niej było.
Bretończycy spojrzeli po sobie z najwyższem przerażeniem.
Noc zapadła szybko, ale okręt wciąż się zbliżał.
Nareszcie już tylko odległość strzału z muszkietu dzieliła statek od łodzi. Na pokładzie cała załoga stała pod bronią, kanonierzy przy działach, trzymając w pogotowiu zapalone lonty. Tak wyglądali, jakgdyby chodziło o starcie z fregatą, mającą załogę liczebnie silniejszą, a nie o łódź, bronioną przez czterech tylko ludzi.
— Poddajcie się!... — krzyknął przez tubę komendant statku. Majtkowie spojrzeli na Aramisa. Aramis skinął głową twierdząco. Yvon uczepił białą chustę na końcu bosaka i powiewał nią w powietrzu. Czynność ta oznaczała spuszczenie flagi na znak poddania. Statek zbliżał się pędem konia wyścigowego.
— Za pierwszą oznaką oporu — krzyknął komendant — ognia!
Żołnierze złożyli się do wystrzału.
— Powiedziano wam, że poddajemy się — zawołał Yvon.
— Żywcem! żywcem! kapitanie!... — wołali żołnierze w uniesieniu — żywcem ich wziąć musimy.
— Rozumie się, że żywcem — odparł kapitan.
Następnie, zwracając się do bretończyków.
— Wszystkim daruję życie!... — zawołał — z wyjątkiem kawalera d‘Herblay!
Aramis zadrżał nieznacznie.
Na chwilę utkwił wzrok w głębinach oceanu, którego powierzchnię oświecał dopalający się ogień gregorjański, a światełka migotały po bokach fal kołysząc się na ich grzbietach. Jak pióropusze ogniste, czyniąc tem ciemniejszą, więcej tajemniczą i straszną otchłań, którą kryły pod sobą.
— Jaśnie panie, czy słyszysz?... — odezwali się bretończycy.
— Słyszę.
— Co rozkażesz?
— Zgódźcie się.
— Lecz ty, panie nasz?