W Pierrenfond wszystko było smutne. Dziedzińce puste, ścieżki pozarastane, stajnie pozamykane. Wodotryski zatrzymane, niegdyś tak wesołe, świetne i huczne. Na drogach, prowadzących do zamku, kilka poważnych figur jechało na mułach, lub roboczych koniach. Byli to sąsiedzi, proboszcz i dzierżawcy, a wszyscy w milczeniu wchodzili do zamku, wprowadzani przez strzelca, czarno ubranego, Mousqueton zaś przyjmował ich na progu.
Wszyscy przybyli mieli na celu wysłuchanie testamentu Porthosa, na dziś zapowiedziane, a chciała tu być obecna jak chciwość tak i przyjaźń dla zmarłego, nie zostawiającego krewnych. Kiedy wszyscy się zgromadzili, za uderzeniem godziny dwunastej, przeznaczonej na otwarcie testamentu, zamknięto drzwi pokoju. Rejent Porthosa, a naturalnie był nim następca pana Coquenart, zaczął powoli rozwijać pargamin, na którym silna ręka Porthosa wypisała ostatnią wolę. Gdy oderwał pieczęcie, włożył na nos okulary, odkaszlnął poprzednio, wszyscy natężyli słuch.
Jednocześnie drzwi zamkniętego pokoju jakby cudem otworzyły się i szlachetna twarz męska ukazała się na progu. Był to d‘Artagnan, który, nie spotkawszy nikogo na swe przyjęcie, przywiązał konia na dziedzińcu i wszedł do sali.
Szmer obecnych, a bardziej jeszcze, instynkt wiernego psa,