To światło, ten nowy dowód uprzejmości Fouqueta, powstrzymał postanowienie królewskie i tak już zachwiane słowami La Valliere. Wdzięcznym był nawet prawie Fouquetowi za daną sposobność ujawnienia szlachetności La Valliere, i okazania jej wszechwładności nad jego sercem. Była to chwila ostatnich cudów tej zabawy. Zaledwie bowiem Fouquet przywiódł króla pod pałac, mnóstwo ogni, od wierzchołka aż do spodu zamku, zajaśniało, zaciemniając zorze. Zaczęły się fajerwerki.
Colbert o dwadzieścia kroków od króla, przy którym znajdował się Fouquet, starał się naprowadzić myśl króla na to, co wspaniałość widoku zanadto może oddalała. W chwili, kiedy król już miał podać rękę Fouquetowi, uczuł znajdujący się w niej papier, który, według wszelkiego parwdopodobieństwa, upuściła, szybko oddalając się, La Valliere. Przy świetle wzmagających się ogni bengalskich, król czytał bilecik, mniemając, że to liścik miłosny, przeznaczony przez La Valliere dla niego. W miarę czytania, coraz większa bladość okrywała jego twarz. Wśród boleści, rozdzierającej jego serce, omal nie krzyknął na swoją gwardję, aby przybyła, jakgdyby mu wielkie groziło niebezpieczeństwo. List, podrzucony królowi przez Colberta, jak zapewne odgadł czytelnik, był to ten sam, który, pisany przez Fouqueta do La Valliere, zniknął w Fontainebleau wraz z tym, który go miał oddać, Tobjaszem. Głos Fouqueta wyrwał króla z dzikiego zamyślenia.