Kiedy młody król, zgnębiony i osłupiały, spostrzegł, że jest w pokoju w Bastylji, wyobraził sobie najprzód, że śmierć, jak i sen, ma swoje marzenia; że, po opuszczeniu się łóżka na dół w Vaux, nastąpiła śmierć, i że dalej w swym śnie królewskim. Ludwik XIV umarły, marzył o jednem z niepodobieństw w życiu, to jest: o zrzuceniu z tronu, uwięzieniu i zniewadze, które spotkały wszechwładnego niegdyś króla.
— Czyż to nazywają wiecznością? piekłem? — mówił Ludwik XIV w chwili, kiedy Baisemeaux drzwi za nim zaryglował.
— Jakimże ja sposobem umarłem? — rzekł do siebie nawpół nieprzytomnie. — Czy to opuszczenie się łóżka nie było podstępem? Ale nie! gdyż nie czułem żadnego wstrząśnienia, ani ruchu. A może też mię otruto w czasie uczty dymem ze świec woskowych? jak niegdyś Joannę d’Albert, moją prababkę?
W tej chwili zimne powietrze pokoju okryło go jak płaszczem.
— Widziałem — rzekł — ojca mojego, wystawionego na katafalku w ubraniu królewskiem. Twarz jego bladą, spokojną i tak zmienioną, ręce tak ruchliwe niegdyś, zupełnie nieruchome, nogi zdrętwiałe, wszystko to nie zapowiadało snu, przepełnionego marzeniami. A jednakże ileż to marzeń powinien był zesłać Bóg dla umarłego, którego tylu poprzedziło, popchniętych przez niego do wieczności. Nie! król był i wówczas jeszcze królem! panował zarówno na łożu śmierci, jak i na