Przyjeżdżasz... ażem zbladła... srokatych pięć koni,
Krakowiak z bicza trzaska, każdy chomąt dzwoni.
Kolaska! jakiej nawet już i nie dostanie,
A miast kamerdynera, pachołek w żupanie;
I oznajmiasz bezczelnie, zaraz pierwszej chwili,
Żeś za Polski granice nie zrobił i mili,
Ze żadnym cudzoziemskim nie mówisz językiem,
A co lepiej, wszystkiego jesteś przeciwnikiem.
Wszystko, co tu kto robi, złém ci się wydaje:
Tu chwalą tylko nowe, ty dawne zwyczaje,
Tak: tu obiad wieczorem, ty z nami nie siadasz
I z panem Telembeckim o dwunastej jadasz,
Ty o siódmej już chrapiesz, tu nie śpią do trzeciej,
Tu wstają o południu ty — nim dzieli zaświeci.
Ale na cóż wyliczać te mniemane winy?
Jestem tu dziwakiem, wiem, lecz nie bez przyczyny:
Byłbym Radosta śmieszność na korzyść obrócił,
Gdybym się był tą wieścią inną nie zasmucił,
Że i córka tym błędom ulega powoli;
I to mnie przymusiło do wzięcia tej roli.
Zofia dobra, ładna, ma rozumek miły,
Ale jej, baśnie ojca, głowę zawróciły.
Sama jeszcze wyraźnie nie wie, czego żąda:
W nieznaną przestrzeń świata z tęsknotą spogląda.
Świetność, znaczenie, moda, są szczęścia obrazem,
Który sprawdzić i pragnie, i lęka się razem;
Ztąd to mniema, że męża najlepiej wybierze,
Gdy w nim światową śmiałość i układ postrzeże.
Przyjechać, blaskiem, wrzaskiem młodą zająć głowę,
Nie jestto nadal szczęścia ustalić budowę.