Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom II.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.

Która mnie nieustannie łaskami obdarza
I we mnie przyjaciółkę, nie sługę uważa.

Wacław.

Bądź więc jej przyjaciółką, ale bądź i moją.

Justysia.

Nie, takie związki dla nas całkiem nie przystoją.
Zbłądziłam już zbyt wiele, lecz błędy poznaję
A ponieważ żal szczery każdemu zostaje,
Wstąpię dziś do klasztoru: tam w ostrej pokucie
Odkupię przeszłe grzechy, zgaszę błędne czucie.
Ach, dawniej tak uczynić potrzeba mi było!
Lecz nie znałam co to jest, że mi z panem miło,
Nie znałam co się dzieje, gdym pana kochała,
Bom, niestety, okropnej miłości nie znała.

Wacław.

Lecz dla czegoż okropnej, Justysiu kochana?
Okropność tylko przy tych, którym jest nieznana;
Stare tylko matrony miłością was straszą,
Niech mówią co chcą: miłość jest uciechą naszą!
Cóż tak strasznego w pieszczot niewinnej słodyczy?
Pewnie nic, kiedy każdy pieszczot sobie życzy.
A co zaś do klasztoru, powiem że w tej mierze
Jestem trochę niewierny, rzadko kiedy wierzę:
Takie zamiary często się odmienia,
Są to zwyczajne panieńskie marzenia,
I ta, co do klasztoru śpiesznie się wybiera,
Pewnie za ślubnym wieńcem z pragnienia umiera.

Justysia.

Jakto, zwodzę?

Wacław.

Nie mówię, żebyś miała zwodzić,
Lecz mówię, że się mylisz, zresztą pocóż wchodzić,