Jeszcze Pan był dziecięciem...
Tegom nie ciekawy.
Chcę od wyjazdu z miasta wiedzieć wasze sprawy.
Ledwieśmy za warszawskie wystąpili mury,
Jechał mój Pan na bryczce smutny i ponury,
Ja na koźle milczałem, on nie mówił słowa,
Aż się nareszcie nasza skończyła rozmowa.
Spałem... woźnica chrapał a wychudłe szkapy,
Niepomne na głos pana, na jego harapy,
Co krok się potykając, szły z głową spuszczoną
I zdały się przejmować myśl naszę strapioną:
Wtém z rowu jakiś hałas przeraża nam uszy,
Strach nam i dzwoni w zęby i wlata do duszy,
Aż tu jakiś dziwotwór w powietrze się wzbija,
Skrzydła czarne, dziób groźny, w troje zgięta szyja,
Nie czapla, i nie jastrząb, i nie kaczor dziki,
Okropna jego postać, okropniejsze krzyki;
Wtedy Pan chwyta strzelbę, mierzy, spuszcza, strzela
I obrzydłą poczwarą drogę nam zaściela,
A przelękłe rumaki, co jak martwe były,
Nagle z miejsca ruszając... kłusem się puściły.
Ale wśród tej przygody oś, niestety, pryska
I wszystkich nas trzech razem o sto kroków ciska.
Wszyscyśmy razem wstali, konie się wstrzymały,
I tak się przecie skończył ten przypadek cały.
Gadał, gadał i gadał, i cóżeś wygadał?
Któż cię o takie głupstwo i szaleństwo badał?