Kiedy wyjdzie na rynek, każdy czapkę chwyta,
Mówi mu, mój Jegomość, i uprzejmie wita.
Płaca także uczciwa co kwartał do worka,
Nie bez tego by nie szła czasem i sikorka;
Mógłby już przyjść do czegoś... ale nie zatrzyma:
Szastum prastum tu, ówdzie... nigdy grosza niema.
I Pan Burmistrz się skarży, już to nieraz słyszę,
Że zamiast protokołów, wiersze tylko pisze,
I tak mu dom przekręcił, o, hańbo! o, zgrozo!
Że Pani Burmistrzowa nie chce mówić prozą;
I dzieci, mamki, czeladź, co chodzi, co gada,
Ani zapędź do pierza, bo poezye składa.
Nawet stary pachołek, próżniak nad próżniaki,
Zrobił, czy diabeł nadał, cztéry Krakowiaki.
To wszystko tylko bajki, wierz ojcze kochany.
O nie... tu u mnie takiej nie będzie odmiany;
Więc abym wcześnie wszelkiej zapobiegł zdrożności
Niech sobie pan poeta w innych domach gości,
Niech już nieba co gromią, miłości co dręczą,
Jęczą, męczą, kawęczą, w uszach mi nie brzęczą.
Czyś Waćpan dziś oszalał!
To jest ostre słowo.
Kawa! (Zuzia wybiega)