Czemuż zawsze słyszę,
Że poezyą wzywasz?
Ach, wzywam, niestety!
Bo w gardle stoją wiersze jednego poety.
Jakto?
Rok temu, jakaś pani, stara, chora,
Wdowa zkądsiś, jakiegoś, n e wiem, profesora,
Przybyła do nas z synem. Nikt tego nie przeczy,
Zrazu Edwin był chłopcem dobrym i do rzeczy,
Zarabiał jak mógł, pismem, rachunkiem, usługą,
A gdy lichy zarobek nie starczył na długo,
Chętnie, nad siły często, do pracy się stawił,
By tylko swojej matce jaką ulgę sprawił;
Nareszcie sprzedał książki i sprzętów ostatki,
Na najnędzniejszy pogrzeb, ale pogrzeb matki.
Ta uczciwość ściągnęła wszystkich mieszczan oczy,
Każdy dać mu zarobek był zaraz ochoczy;
A nasz pan Burmistrz, który na wszystko uważa,
Od razu go posunął na urząd pisarza.
I ja mu także dałem darmo dwa pokoje,
By tam czego nauczył Zuzię, córkę moję.
Ale Pan Edwin wkrótce, jak się odpasł nieco,
Nuż do wierszy... a wiersze jakby z worka lecą:
Zagadki, bajki, ody, czart tam wie nazwiska!
Pisze a pisze, Panie, aż mu pióro pryska.