Kto ma dosyć pieniędzy, ten głodu nie znosi
I nie czeka, aż sąsiad na obiad zaprosi.
A we wszystkiém pieniądze, aż słuchać niemiło.
Powiedz nam więc, Smakoszu, cóż ci się trafiło?
Wyjechałem zdrów jak sum, lekki jak opłatek,
Czułem już nawet głodu ten drogi zadatek,
Któregem od tak dawna nie miał ani śladu,
Co to tak miłą czyni nadzieję obiadu;
Aż furman wytchnąć koniom gdzieś przy karczmie staje.
Siedzę, czekam... wtém... (wąchając) jakiś zapach czuć się daje:
Wącham... niby jarzyna.. niby coś z mięsiwa,
Wysiadam, idę spojrzeć zkąd ten wiatr przybywa.
Patrze, śliczna na rożnie pieczeń się rumieni,
A mam słabość do pięknej cielęcéj pieczeni.
Mówi więc: parę zrazów ukrój mi do rynki,
Dołóż mi masła, bułki, pieprzu i cytrynki,
Postaw trochę na węglach i dawaj gorąco. —
Przynosi mi soczystą, wybornie pachnącą,
Kraję, jem zraz po zrazie, ale zaraz czuję,
Że jest coś niedobrego, że czegoś brakuje;
Wołam więc, słyszysz! dajno jeszcze ze trzy zrazy!
Zjadłszy jakby z przeczucia, dostałem odrazy,
I więcéj anim ruszył. — Ale ledwie w drogę,
Słabo mi, słabo... słabo... A! już znieść nie mogę,
To poty na mnie biją, to dreszcz jak we febrze...
Stój!.. czekaj!.. w pierwszym dworku tchem ostatnim żebrzę,