Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom III.djvu/250

Ta strona została przepisana.
Doręba.

Nie, skarz mię pani za przewinę, której ty sama winną jesteś.

Urszula.

Ja winną?

Doręba.

Tak jest — nieczas już taić, co serce lat kilka starannie ukrywało. Tak jest, wdzięki twoje przyczyną nieroztropności mojej: one mnie pokoju pozbawiły, natchnęły namiętnością, a razem tęsknotą niezwyciężoną za miejscem ożywioném twojém anielskiém wejrzeniem.

Urszula.

Co słyszę? śmiesz to mówić! (podnosząc go czule) Wstań Waszmość.

Doręba (ucałowawszy podnoszącą go rękę)

Wiem na co się odważam. Ale niech ginę z pociechą, że moje nieszczęścia wiadome ich sprawczyni, że może łzy litości nie odmówi temu, który w grobie jeszcze do niej wzdychać będzie.

Urszula.

Nieszczęsny szlachcicu!

Doręba.

Jednego tylko litośnego błagam wejrzenia; powiedz, że mi przebaczasz, a potem oddaj pod sąd, niech mrę. Ty mnie nienawidzisz, na cóż mi życie?

Urszula.

Nienawidzieć bliźnich nie godzi się. Ale pocóż tu przybyłeś?