Strona:PL Aleksander Fredro - Dzieła tom IV.djvu/172

Ta strona została przepisana.
Ludmir (śpiewa).

Niemądry, kto śród drogi
Z przestrachu traci męztwo...

Wiktor.

Powiedz mi: po co ja się włócze za tobą?

Ludmir.

Twoja teka napełniona rysunkami za mnie odpowie.

Wiktor (z przesadą).

Chodź ze mną Wiktorze — udamy się w odłogiem leżącą krainę — tam pierwotną naturę śledzić będziemy. — Zamki na śnieżnych szczytach Karpat, nieme świadki przeszłości — skały zwieszone, co chwila od wieków grożące upadkiem — potoki rwące, czarne świerki i kwieciste róże razem — do nowych dzieł natchną nas obu. Tam dalecy od świata... Ale gdzie ja mogę sobie przypomnieć te wszystkie słowa, któremi dnie całe jak Syrena...

Ludmir.

Tylko nie z Dniestru, bardzo proszę.

Wiktor.

Jak Syrena więc z Pełtewy, nęciłeś mnie do tej nieszczęsnej podróży. — I zamiast zamków, skał, potoków, jakiejś dzikiej, okropnej i zachwycającej razem natury, której nawet wyobrażenia mieć nie mogłem — włóczymy się od karczmy do karczmy. Tam podparty na ręku, słuchasz godzinami całemi rozmowy chłopów, żydów, furmanów i każesz mi rysować jakiegoś pijanego mularza, rachującego żyda, rozprawiającego organistę.

Ludmir.

Ach, organista, organista! ten wart miliona, ten cię unieśmiertelni — udał ci się doskonale — tylko trzeba